Bo czasami trzeba trochę odpuścić

0

Czujesz czasami, że życie totalnie Cię przygniata, a każda czynność wymaga podwójnego wysiłku? Zmęczenie, piętrzące się obowiązki i problemy, które za cholerę nie chcą zniknąć dają często w kość. Możesz wtedy starać się jeszcze bardziej lub… po prostu odpuścić na chwilę, zebrać siły i ruszyć naprzód.

Im bardziej chcę, tym bardziej nie wychodzi

Gdy życie przygniata, pojawia się poczucie bezsensu. Mimo największych starań każda próba kończy się niepowodzeniem, a kolejna klęska boli jeszcze bardziej. Pasmo niepowodzeń wydaje się nie mieć końca, co dodatkowo wzmaga poczucie beznadziejności sytuacji. Dziura, w którą wpadasz staje się coraz większa i większa, a światełko w tunelu znika z pola widzenia. Samoocena spada, wiara w siebie nagle się ulatnia, a każdy ruch wymaga dużo więcej wysiłku.

Możesz spiąć się wtedy na maksa i ostatkiem sił ratować swoją rzeczywistość. I fakt, czasami nie ma innej możliwości, musisz iść do przodu mimo wszystko. Nie możesz zatrzymać się, gdy w grę wchodzi coś naprawdę ważnego, często jednak to tylko chwilowy spadek formy, który wymaga odpuszczenia. Sobie, bliskim i światu. To sposób na złapanie oddechu, zastanowienie się nad tym, co jest właściwie ważne i znalezienie motywacji do działania.

Nie jesteś sama, każda z nas ma gorsze dni

I wiesz, nie jesteś sama – mi też zdarzają się takie chwile. Wcale nie jest tak, że zawsze się uśmiecham, a moje życie to same sukcesy. Miewam dni, a nawet tygodnie, gdy mogłabym nie podnosić się z łóżka. Wszystko wydaje się wtedy beznadziejne, nic nie wychodzi, a obowiązki przygniatają. Im bardziej chcę, tym bardziej nie wychodzi, co przynosi morze frustracji. W głowie kłębi się wtedy całe stado negatywnych myśli.

Mam tak, że czasami tylko leżę i nie jestem w stanie się podnieść

Nie musisz, możesz!

Kiedyś w takich chwilach mówiłam sobie, że muszę wziąć się w garść, bo przecież “kto, jak nie ja”! Starałam się udowodnić sobie i całemu światu, że nie mam słabszych momentów, że z łatwością wychodzę z każdego dołka. Ale guzik prawda! Wcale tak nie było, a ja zatracałam się w jeszcze większym poczuciu beznadziejności.

Kluczem okazało się banalne podejście – to, że mogę, ale wcale nie muszę. Jeśli nie czuję się na siłach, to po prostu odpuszczam. Na godzinę, dzień lub tydzień. Staram się odsunąć złe myśli, szukam sposobów na wyciszenie się i zrelaksowanie, ale przede wszystkim – odpuszczam sobie w głowie. Nie mówię już, że muszę dać radę, przechodzę na – jeśli nie czuję się na siłach, dam sobie czas. Przestaję być dla siebie surowa, nie zawieszam wyżej poprzeczki i staram się zwolnić na tyle, ile mogę. Pozwalam sobie na chwilę słabości i rozpieszczania samej siebie.

Zaopiekuj się sobą, pozwól sobie na małe przyjemności

I może pomyślisz, że przecież łatwo powiedzieć, ale masz na głowie dom, dzieci, pracę i nie możesz sobie na to pozwolić. A jak odpowiem Ci – możesz, a nawet powinnaś zadbać o siebie. Jeśli Ty będziesz w emocjonalnej dupie, będzie to miało wpływ na całe Twoje otoczenie. Nie masz czasu, wsparcia? Idź na krótki spacer, wypij dobrą herbatę, zamknij się na chwilę w łazience i odpręż się pod prysznicem.

Jest milion sposobów na małe przyjemności, które pomogą złapać oddech i dystans. Podstawą jest jednak to, aby o siebie zadbać, odpuścić i dać sobie czas. Nie, nie jest to proste. Mi wypracowanie takiego podejścia zajęło kilka dobrych lat, ale jak to mówią: “nie od razu Rzym zbudowano”, dlatego nie musisz nauczyć się tego tu i teraz, możesz robić to powoli.

Jak nauczyć się sobie odpuszczać?

Odpuszczanie samej sobie nie jest proste, zwłaszcza gdy jesteś perfekcjonistką. Pamiętaj jednak, że to zdecydowanie ułatwia życie. I nie, nie chodzi o to, aby rzucić wszystko i nie mieć już marzeń, przestać się rozwijać. Ważne, aby znaleźć równowagę i odbudować poczucie własnej wartości, aby móc iść dalej z podniesioną głową.

Jak to właściwie zrobić?

Zacznij od tego, aby uwierzyć, że jesteś wyjątkowa: UWIERZ, ŻE JESTEŚ WYJĄTKOWA! [KLIK]

Odetchnij, a potem ZWOLNIJ. ZATRZYMAJ SIĘ NA CHWILĘ [KLIK]

Zastanów się, CZY POTRAFISZ BYĆ SAMA ZE SOBĄ? [KLIK]

Przestań być zawsze idealna: WCIĄŻ JESTEM ZA SŁABA, CZYLI O TYM, JAK GUBI NAS PERFEKCJONIZM [KLIK]

Naucz się delektować chwilą: CZASAMI LUBIĘ ROBIĆ NIC [KLIK]


.

Po co nam krem z filtrem i o co chodzi z SPF?

0

Mimo tego, że dużo mówi się o ochronie przeciwsłonecznej, nie wszyscy zabezpieczają się przed działaniem słońca. Szybka i piękna opalenizna kusi na tyle, że często rezygnujemy z kremu z filtrem lub wybieramy za niskie SPF. Warto pamiętać jednak, że chodzi nie tylko o piękny wygląd, ale i nasze zdrowie.

Po co nam krem z filtrem?

Słońce to nie tylko cudowne promienie pieszczące nasze ciało, ale i niebezpieczne promieniowanie. Filtry UV pomagają skutecznie zabezpieczyć skórę przed jego szkodliwym działaniem. Należy zdawać sobie z sprawę z tego, że najpoważniejszą konsekwencją unikania filtrów UV mogą być nowotwory skóry. Jednym z nich jest czerniak – złośliwy nowotwór, który zbiera coraz większe żniwo.

Promieniowanie UVA i UVB wpływa też na kondycję naszej skóry:

  • powoduje nadmierne przesuszanie,
  • przyspiesza proces starzenia,
  • jest przyczyną podrażnień i poparzeń,
  • powoduje reakcje alergiczne.

Dlaczego unikamy filtrów?

Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że należy chronić delikatną skórę dziecka. Kupujemy więc produkty z SPF 50 i dokładnie smarujemy całe ciało malucha. Pamiętamy też o tym, aby aplikację kosmetyków powtarzać kilka razy podczas ekspozycji na słońce. Dlaczego w takim razie dorośli znacznie rzadziej korzystają z kremu przeciwsłonecznego?

Często pewnie bagatelizujemy potrzebę ich stosowania, ale mamy też ochotę na pięknie opalone ciało w krótkim czasie. Nie raz używamy potem okładów z jogurtu lub śmietany, ale nie przejmujemy się poparzeniami i brniemy w to dalej. Zjawisko to widać zwłaszcza nad morzem i podczas zagranicznych wakacji.

Sprawdź sposoby na poparzenia słoneczne >>

Bezpieczne opalanie

Zadaniem filtrów UV jest odbijanie i pochłanianie szkodliwego promieniowania, a co za tym idzie – ochrony naszej skóry. Owszem, stosowanie kremów z filtrem nieco opóźni proces opalania, ale pozwoli zrobić to bezpiecznie. Co więcej, skóra będzie wyglądała znacznie zdrowiej i atrakcyjniej.

Słońce to nie tylko zagrożenie, ale również czynnik, który pomaga w produkcji witaminy D. Pamiętajmy jednak, że wystarczy jedynie 15 minut na słońcu każdego dnia, aby uzupełnić jej niedobory. Nie tłumaczmy więc wielogodzinnej ekspozycji walorami zdrowotnymi.

SPF – jak czytać to oznaczenie?

Przyzwyczailiśmy się już do oznaczeń SPF na opakowaniach kremów z filtrem. Pytanie jednak o wytłumaczenie, czym ten wskaźnik w ogóle jest. Intuicyjnie można stwierdzić, że im wyższa wartość, tym skuteczniejsza ochrona przeciwsłoneczna. Jak to właściwie najprościej wyjaśnić?

SPF (Sun Protection Factor) – wskaźnik, który określa ile więcej czasu możemy spędzić na słońcu po zastosowaniu kremu z filtrem, aby nie poparzyć skóry. Jeśli użyjemy SPF 50, możemy spędzić na słońcu 50 razy dłuższy czas. Wskaźnik SPF określa ochronę przed promieniowaniem UVB.

Skuteczność SPF

Europejska klasyfikacja SPF dzieli filtry UV na kilka poziomów ochrony przeciwsłonecznej:

  • 6 do 10 – niska,
  • 15 do 25 – średnia,
  • 30 do 50 – wysoka,
  • 50+ – bardzo wysoka.

Wybierając odpowiedni poziom SPF należy wziąć pod uwagę:

  • natężenie promieni słonecznych;
  • długość ekspozycji ciała na słońce;
  • typ karnacji.

Typy karnacji i fototypy skóry

Przejdźmy do ostatniego warunku dobrania odpowiedniego poziomu SPF. Pod uwagę należy wziąć fototyp skóry, który opiera się typie karnacji, kolorze włosów i wrażliwości skóry, pomagając określić, jakiej ochrony potrzebujemy. Oczywiście tu wciąż trzeba pamiętać o długości ekspozycji na słońce oraz mocy promieni słonecznych, dlatego rozpiętość SPF jest dość duża.

FototypOpis typu karnacjiOchrona
Ibardzo jasna karnacja, piegi, rude i blond włosy, skóra wrażliwa i skłonna do poparzeńSPF
50+
IIjasna karnacja, piegi, blond włosy, skóra wrażliwa, łatwo ulega poparzeniomSPF
30-50
IIIśniada cera, brak piegów, jasnobrązowe włosy, lekka skłonność do podrażnień i poparzeńSPF
15-50
IVoliwkowa cera, brak piegów, ciemnobrązowe włosy, skóra szybko się opala, najczęściej nie ulega poparzeniomSPF
15-25
Vbardzo ciemna karnacja, brak piegów, bardzo ciemne lub czarne włosy, łatwość opalania i brak poparzeńSPF
15-20
IVciemnobrązowa lub czarna skóra, nie ulega poparzeniom, bardzo mocno się opalaSPF 6-10

PPD i IPD – ochrona przed promieniowaniem UVA

SPF nie jest jedynym wskaźnikiem, który informuje nas o poziomie ochrony przeciwsłonecznej. Trzeba pamiętać, że dotyczy on jedynie promieniowania UVB, a negatywny wpływ na skórę ma również UVA.

Rodzaje filtrów UV

Filtry dzielą się na mineralne i chemiczne – każdy z nich zapewnia inną ochronę przed promieniami UV.

  • Filtry mineralne – naturalne, delikatne dla skóry wrażliwej, tłuste i bielące skórę. Odbijają promieniowanie słoneczne UVB.
  • Filtry chemiczne – związki organiczne, szybko się wchłaniają, nie są tłuste i bielące. Chronią przed promieniowaniem UVA i UVB.

Żaden z nich nie jest lepszy, każdy zapewnia nieco inną ochronę i ma inne właściwości. Produkty dla dzieci oparte są o filtry mineralne, które są bezpieczne dla ich delikatnej skóry. Filtry chemiczne idealnie sprawdzają się w kremie do twarzy z filtrem, który można używać przez cały rok. Nie pozostawiają tłustego filmu na skórze, dzięki czemu są świetną bazą pod makijaż.

PPD – ochrona przed promieniowaniem UVA

Innym wskaźnikiem, którym znajdziemy na produktach ochronnych jest PPD, który określa ochronę przed promieniowaniem UVA. Jego skala nie jest określona konkretnymi normalni, co może powodować różnice w działaniu kosmetyków przeciwsłonecznych poszczególnych marek. Mimo tej samej wartości na opakowaniu, nie możemy w prosty sposób porównać skuteczności. Coraz częściej jednak producenci stosują to oznaczenie.

PPD (Persistent Pigment Darkening) – wskaźnik, który określa ile razy zmniejszy się dawka szkodliwego promieniowania UVA po użyciu kremu z filtrem. Jeśli PPD wynosi 10, to aż 10 razy zmniejsza się dawka UVA przedostająca się do naszej skóry.

IPD – co to za oznaczenie?

Wskaźnik IPD jest alternatywą dla PPD, ale określa efekt działania UVA na skórę po 60 sekundach. Stosuje się go znacznie rzadziej i jest mniej precyzyjny.

Kiedy stosować krem z filtrem?

Ciało najczęściej wystawione jest na działanie promieni słonecznych wiosną i latem. Wtedy powinniśmy postawić na ochronę przeciwsłoneczną. Zupełnie inaczej rzecz ma się w przypadku twarzy – tu warto stosować krem do twarzy z filtrem przez cały rok. Słońce działa na nią nie tylko latem i wiosną, ale również jesienią i zimą.

Produkty z filtrem chemicznym należy nałożyć ok. 20 minut przed rozpoczęciem opalania, aby mogły się dobrze wchłonąć. Podczas stosowania wszystkich produktów przeciwsłonecznych należy zadbać o częstą aplikację. Zwłaszcza podczas kąpieli w wodzie.

Pamiętaj, że długotrwałe przebywanie na słońcu powoduje choroby skóry, może prowadzić do poparzeń i przegrzania. Zwróć szczególną uwagę na ochronę dzieci!

.

Mój narzeczony został ojcem, ale to nie ja jestem matką! #zwierzenia

0

Najpierw wielka miłość, potem pierścionek i plany na “żyli długo i szczęśliwie” – piękny scenariusz, prawda? Było wspólne mieszkanie, lista gości i biała sukienka czekająca na odbiór z salonu. Niespodziewanie pojawiło się jednak dziecko. Jego dziecko. Potem były już tylko łzy, koniec marzeń i wielka pustka w sercu i życiu Mileny.

Miłość od pierwszego wejrzenia

Tak, to była wielka miłość od pierwszego wejrzenia. Poznali się na imprezie u wspólnych znajomych i po kilku chwilach wiedzieli, że są dla siebie pisani. Oboje mieli za sobą długie, nieudane związki, oboje byli też gotowi na nową miłość. Po tej imprezie długo spacerowali ulicami niewielkiego miasteczka, które właśnie budziło się do życia.

Ujął ją czułością, szczerością i ciepłem. Buziakiem w policzek na pożegnanie i miłym SMSem kolejnego dnia. Milena od razu poczuła, że to początek czegoś wielkiego, miała przecież prawie 30 lat – znała się już na ludziach. Po kilku tygodniach postanowili zamieszkać ze sobą, nie chcieli tracić czasu, bo niby po co? Było przecież wspaniale, inaczej niż zawsze.

Pierścionek zaręczynowy na palcu

Związek rozkwitał, pojawiły się wspólne plany i duże nadzieje na coś większego. Niecały rok po pamiętnej imprezie oświadczył się i wsunął na palec pierścionek zaręczynowy. Bardzo tego chciała, kochała go przecież całym sercem. Była kolacja przy świecach, wielki bukiet czerwonych róż i pokój hotelowy z widokiem na panoramę miasta. Brzmi bajecznie, prawda?

Zgodziła się bez zastanowienia, od kilku miesięcy czekała przecież na ten krok. Czasami zastanawiała się jednak czy to wszystko nie idzie zbyt gładko, czy może za bardzo się spieszą, ale wtedy ucinała te myśli. Ona też miała przecież prawo do szczęścia! On był poważnym, fajnym facetem, który codziennie okazywał troskę i czułość. Owszem, praca zmuszała go do wielu wyjazdów służbowych, ale zawsze dzwonił i wysyłał setki SMSów. Wracał stęskniony i zmęczony, a wieczór należał tylko do nich i lodów jedzonych łyżkami prosto z pudła.

“Żoną miałam być…”

Milena zaczęła organizować przyjęcia, dopinała wszystko na ostatni guzik – ślub wymagał przecież specjalnej oprawy. W trakcie kupili też mieszkanie, żeby mieć już coś swojego. Co prawda kredyt był na niego, bo lepiej zarabiał, ale w sumie co to za różnica? Po ślubie i tak wszystko będzie wspólne. Ona zajęła się remontem i urządzaniem wnętrz, on musiał przecież więcej pracować, żeby zarobić na marzenia.

Ich wyjątkowy dzień zbliżał się wielkimi krokami – sala zaklepana, fotograf w gotowości, sukienka czekała już na odbiór, a kroki pierwszego tańca mieli opanowane do perfekcji. Jeszcze miesiąc i zostanie jego żoną, będą żyli długo i szczęśliwie…

No, prawie. Było idealnie do momentu, gdy nie zadzwonił nieznany numer, a potem w słuchawce nie odezwał się zapłakany, kobiecy głos. Usłyszała, że jej narzeczony niedługo zostanie ojcem… Nie mogła uwierzyć, ale on nie zaprzeczył. Powiedział tylko, że bardzo ją kocha, a tamta kobieta była błędem. Tak, jest dziecko, ale przecież to nic nie zmienia, bo on jej nie zostawi, a ten cały rozgardiasz da się jakoś ogarnąć.

Zerwane zaręczyny i morze łez

To ona zerwała zaręczyny. Mimo tego, że wciąż go kochała i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Nie mogła żyć jednak z kłamcą i facetem, którego tak naprawdę chyba nigdy nie znała. Było jej tak cholernie trudno – ze złamanym sercem musiała odwołać wszystko i poinformować gości, że ślubu nie będzie. Nie chciała tłumaczyć, zostawiała setki pytań bez odpowiedzi, rzucając nieśmiały uśmiech. Najgorsze było jednak to, że ona totalnie nie mogła się podnieść. Nie pomagały leki i wsparcie bliskich. Przez kilka tygodni potrafiła tylko płakać i patrzeć w przestrzeń – przeżyła poważne załamanie nerwowe.

Może jeszcze z kimś kiedyś…

Od tej historii minęły 3 lata. Milena czuje się już lepiej, ale jest sama. Nie jest gotowa na nowy związek i nie wie, czy kiedykolwiek jeszcze będzie. On zbudował życie z tamtą kobietą, niedługo urodzi im się drugie dziecko. Na Facebooku wyglądają na szczęśliwych – tak, Milena podgląda ich regularnie. Wie, że nie powinna, ale wciąż czuje w sercu pustkę i chyba mimo wszystko coś jeszcze do niego czuje.

Od kilku miesięcy chodzi na terapię, chce się od tego wszystkiego uwolnić i poczuć siłę. Zmieniła też pracę, zaciągnęła kredyt na niewielką kawalerkę i nałogowo kupuje kwiaty doniczkowe. Kubek gorącej herbaty i dobra książka w domowej dżungli pomagają na chwilę oderwać się od przykrej codzienności.

#zwierzenia to cykl na blogu – wspólnie z czytelniczkami opowiadamy prawdziwe historie. Jeśli chcesz podzielić się swoją, napisz do mnie: magda@magdapisze.pl

.

Kiedy znowu będzie normalnie? I czym właściwie jest normalność?

0

Prawie rok temu snułam na blogu rozważania nad tym, czym właściwie jest normalność. Wszystko, co znaliśmy do tej pory zaczynało wywracać się do góry nogami, wraz z nadejściem nieznanego wirusa. Teraz wiemy o wiele więcej, do wielu rzeczy już przywykliśmy. Ale każdy tęskni za normalnością, stanem sprzed pandemii. Czym w takim razie jest właściwie ta normalność?

Dla jednych normalne, dla innych… dziwne!

Bardzo ciężko jest zdefiniować to, co jest normalnie. Bo przecież dla jednych pewne rzeczy są codziennością, a dla innych czymś zupełnie dziwnym. Bardzo duży wpływ na postrzeganie świata ma to, gdzie żyjemy i co nas otacza. Każdy z nas rodzi się w konkretnym kraju, otoczony pewną kulturą i w danej społeczności. Na to nakładają się normy i zasady, które obowiązują w rodzinie, szkole lub pracy. Nie bez znaczenia jest także to, co czujemy i jakimi jesteśmy ludźmi. Co kryje nasze serce i umysł.

Możemy wskazać tysiące czynników, które definiują pojęcie “normalności”. Co więcej, definicja ta może zmieniać się wraz z miejscem zamieszkania, statusu społecznego, pracy lub etapu w życiu. Bo przecież nic nie trwa wiecznie i nie jest niezmienne. Dlaczego, więc tak bardzo przywiązujemy się do tego, co uznajemy za normalne?

Rytuały i poczucie bezpieczeństwa

Każdy człowiek do życia potrzebuje nie tylko jedzenia i picia, innych ludzi i czasu tylko ze sobą. Pomijając inne niezbędne, materialne rzeczy, potrzebujemy też pewnej stałości. Codziennych rytuałów, które dają nam poczucie bezpieczeństwa. Owszem, jest wśród nas wielu, którzy żyją na krawędzi, z dnia na dzień, ciesząc się życiem. Dla nich jest to jednak normą, a gdy przychodzi stagnacja czują, jakby ktoś odebrał im to, czym żyli.

Bez względu na to czy jesteś księgową, ekspedientką, czy artystką – masz swoje własne przyzwyczajenia i rytuały. To one dają Ci poczucie sprawczości i bezpieczeństwa, pozwalają utrzymać kontrolę. Być może pijesz każdego ranka czarną kawę i w pośpiechu sprzątasz kuchnię. A może jesteś wolnym duchem, który wstaje o 12 i zaczyna dzień od wypicia szklanki mleka. Nieważne, jak wygląda Twój dzień, ma on swój ustalony rytm.

Jedni tracą go łatwo, inni potrzebują potężnego bodźca, który wytrąci ich z równowagi. Czasami zmiany przebiegają ewolucyjnie – następują powoli jedna po drugiej. W innych przypadkach nagle na głowę spada niebo i burzy wszystko, co znaliśmy. Rozpoczyna się rewaluacja, której nie da się zatrzymać.

Życie to ciągła zmiana

Bez względu na to, jak bardzo chcemy zachować naszą “normalność”, nie zawsze jest to możliwe. Możemy nie wierzyć w koronariwusa i umierających ludzi, ale zmiany, które niesie pandemia odczuwają wszyscy. Na początku było bardzo trudno, teraz wiemy już “z czym się to je” i jest znacznie łatwiej.

Życie to jednak ciągła zmiana i to, co na ten moment wydaje się normalne, za chwilę może już takim nie być. To jest właśnie normalne. Ta zmiana. Pytanie tylko o naszą zdolność adaptacyjną do zmieniającej się rzeczywistości. Jeśli łatwo wchodzimy w nowe sytuacje, szybko wypracujemy swoją nową codzienność. W przypadku, gdy słabiej radzimy sobie ze zmianami, proces może okazać się trudniejszy.

Maseczki – normalne, czy nie?

Weźmy na tapetę te znienawidzone przez większość maseczki. Rok temu postrzegane były głównie, jako atrybut służby medycznej. Obecnie każdy z nas ma jedną w kieszeni, w aucie i cały zapas w domu. Automatycznie zakładamy je na twarz, chociaż jeszcze 12 miesięcy temu totalnie o tym zapominaliśmy. Częściej myjemy też ręce, a gdy jesteśmy chorzy – nie zbliżamy się do osób, które możemy zarazić.

Nie wiem, jak Ty, ale ja łapię się na tym, że dziwią mnie ludzie w filmach bez maseczek. Albo tłum na imprezie! Od razu w głowie pojawia mi się czerwona lampka! Po chwili przychodzi jednak myśl, że to przecież rzeczywistość sprzed pandemii. “Bezpiecznie” mogę jednak oglądać New Amsterdam – popularny teraz serial medyczny na Netflixie. Taki mechanizm pokazuje, jak mózg zaczyna zmieniać obraz otaczającej nas rzeczywistości.

Palenie w miejscach publicznych

To trochę tak, jak z paleniem w miejscach publicznych. Masz czasami tak, że gdy oglądasz filmy z PRLu dziwi Cię palenie papierosów w urzędzie lub samolocie? No właśnie, to nienormalne! A przecież jeszcze kilkadziesiąt lat temu tak wyglądał świat i nikomu nie przyszło na myśl, że mogłoby się to zmienić. Człowiek wyciągał papierosa gdziekolwiek chciał i po prostu palił.

Zdecydowanie lepiej żyje mi się w tej normalności, gdzie dzieciaki nie oddychają wciąż w chmurze dymu. Ale pamiętam, że na imieninach u cioci można było w powietrzu powiesić siekierę. Na szczęście wszechogarniający dym papierosowy został wyparty i nienormalnie jest już palić choćby w salonie.

Czy wrócimy kiedyś do normalności?

To pytanie zadaje sobie wielu ludzi na całym świecie. Obawiam się jednak, że do tej sprzed pandemii koronawirusa nie wrócimy już nigdy. Zbyt wiele się zmieniło, żeby można było tak po prostu tam wrócić i żyć dalej. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że w tej totalnej rewolucji nie będziemy trwać wiecznie, a po wszystkim docenimy to, czego brakowało nam w trakcie tych szalonych miesięcy.

Przyzwyczaić można się przecież do wszystkiego, ale niekoniecznie musimy czuć się z tym komfortowo. W każdym razie życzę Ci powrotu do normalności, czymkolwiek dla Ciebie była. Albo przynajmniej wprowadzenia nowego ładu, który sprawi, że będziesz szczęśliwa.

A to wspomniany post sprzed roku:

.

Nowoczesna matka – opiekunka, psycholożka, menadżerka

0

Masz czasami wrażenie, że świat oczekuje od Ciebie, żebyś była perfekcyjna? Nie wystarczy wychować dziecka na dobrego człowieka, trzeba zadbać o każdy szczegół jego życia. Nie wystarczy dbać o relacje, trzeba wszystko rozłożyć na czynniki pierwsze. Nie wystarczy pracować, trzeba zrobić ogromną karierę lub mieć świetnie prosperującą firmę. Zewsząd wyłaniają się oczekiwania, a gdzie w tym wszystkim miejsce na bycie “wystarczająco dobrą matką” i szczęście?

Kiedyś było inaczej

Owszem, kiedyś było inaczej, na inne aspekty życia zwracało się też uwagę. Kobiety były odpowiedzialne za dom i dzieci, często pracowały też na etacie, żeby poprawić sytuację materialną. Fakt, nie miały lekko, ale mam wrażenie, że ich życie było nieco prostsze. Presja społeczna nie była tak duża, a mniejszy dostęp do informacji nie powodował w głowie takiego mętliku.

Pamiętam mamę, która pracowała na etacie i prowadziła fitness club, żeby móc opłacić zaoczne studia. Pamiętam, gdy w obcisłym body czesała mi włosy, żebym dobrze wyglądała na białym tygodniu. Pamiętam też, gdy zarywała noc, żeby się uczyć, a od 6 stała przy garach, żebyśmy z siostrą miały gorący obiad po szkole.

Fizycznie było jej cholernie ciężko, psychicznie pewnie też. Zastanawiam się jednak, jak teraz wyglądałoby jej życie, jeśli dołożyłaby to wszystko, co teraz wkłada się do głów matkom. Kiedyś dziecko miało być czyste i nakarmione, dom schludny, a praca miała poprawić byt. Wiele rzeczy robiło się też automatycznie, bez długiego zastanowienia. Teraz od informacji pęka głowa – poszukując odpowiedzi wyłączamy instynkt, zatracając się w morzu wskazówek specjalistów od wszystkiego.

Musisz i powinnaś

I kiedyś, i teraz kobiety coś “musiały”, “powinny”. Różni się jednak zakres tych wszystkich oczekiwań. Z jednej strony presja rodziny, z drugiej społeczeństwa i mediów. Zwykłe rozszerzenie dziecku diety urasta do rangi misji na Marsa. W 4 czy w 6 miesiącu? Marchewka czy jabłuszko? Kiedy nocnik, żłobek czy opiekunka? Wracać na etat, zakładać firmę czy zostać w domu? Zwykły kryzys w związku czy początek końca? Nie słuchamy siebie, nie zastanawiamy się, co dla nas jest najlepsze. Gonimy za trendami i wpadamy w pułapkę.

Musimy być opiekunkami, psycholożkami i menadżerkami. Bo kto, jak nie my? Nie da się? No coś Ty, przecież zawsze damy radę! Gorączka, ból głowy? Kilka magicznych pigułek i znowu jesteśmy w formie. Biegniemy przez życie spełniając cudze oczekiwania i ambicje, poszukujemy skomplikowanych rozwiązań, mając pod nosem te najprostsze.

To wszystko jest cholernie wyczerpujące…

Masz takie wrażenie, że to wszystko cholernie wyczerpuje? Wszystko co nasze mamy miały w głowach, zostało wzbogacone o setki opinii specjalistów i autorytetów. Z mediów uderzają w nas różne komunikaty, które często się po prostu wykluczają. Mam wrażenie, że jesteśmy jeszcze bardziej obciążone tym macierzyństwem niż kiedyś.

Ciężko godzi się wiele ról, zwłaszcza wtedy, gdy wchodzi się w rolę mamy po raz pierwszy. Pamiętam szaleństwo przy pierwszej córce. Chciałam wiedzieć wszystko, nie mogłam nic przegapić, a do tego starałam się perfekcyjnie prowadzić dom. Mąż wychodził o 7 i wracał o 18, a ja byłam totalnie sama z Zosią. Nowe dla mnie miasto, rodzina daleko i środek zimy, bo urodziła się w grudniu. Byłam tak cholernie zmęczona, że wyłam w poduszkę. Jednocześnie zagryzałam zęby, żeby zrobić wszystko, jak należy.

Przy Julce było prościej. Po pierwsze wiedziałam już, jak opiekować się dzieckiem, po drugie – dałam sobie więcej luzu. Gdy spała, spałam też ja. Nie sprzątałam w kółko, a na obiad czasami zamawiałam coś gotowego. Było mi znacznie łatwiej, bo wiele rzeczy sobie odpuściłam. I tak, moje dzieci były szczęśliwe, a dom ogarnięty, ale nie było perfekcyjnie. Było po mojemu.

Dystans, równowaga i… szczęście!

Im dłużej żyję w tym kotle oczekiwań, tym bardziej idę pod prąd. Mam większy dystans i nie rzucam się w wir poszukiwań wskazówek za każdym razem, gdy mam wątpliwość. Zrezygnowałam z ciepłej posady w korporacji i żyję po swojemu. Staram się, żeby moje córki były szczęśliwe, a nie idealne. Bo sama idealna nie jestem.

I wiesz, ja też uważam, że matka powinna być opiekunką, psycholożką i menadżerką. Ale nie perfekcyjną, a po prostu… dobrą. Nie wystarczy przecież nakarmić i posadzić dzieci przed telewizorem, ale nie trzeba od razu wysyłać ich na naukę 3 języków i setkę zajęć dodatkowych. Nie wystarczy, jako tako rozwiązać problemów, a zastanowić się, gdzie jest ich źródło. Nie wystarczy pracować byle jak, a czuć się spełnioną i postawić na rozwój.

Ale tylko w tym zakresie, w którym wciąż czujemy równowagę i szczęście. Pokażmy naszym dzieciom radosną i spełnioną mamę, nie wciąż goniącą i zmieniającą zdanie, bo inni tak każą. Wiesz czemu taką popularnością cieszą się blogi zwykłych kobiet? Bo dają nam poczucie, że nie każda chudnie w tydzień po urodzeniu dziecka i nie każda musi perfekcyjnie radzić sobie ze wszystkim. Fajnie jest popatrzeć przez chwilę na życie celebrytki, ale nie bierzmy za pewnik tego, co nam pokazuje. Bądźmy dobre dla siebie i swoich bliskich, ale z dystansem, równowagą i szczęściem w tle.

.

Nie chcę mieć dzieci! #zwierzenia

10

Rodzicielstwo jest ważne. Jednocześnie to taka ciekawa rzecz, na której każdy się zna – każdy lepiej niż Ty. Co ciekawe, większość osób nie pozostawia miejsca na własne zdanie w tej kwestii, a manifestuje swoje w każdej możliwej sytuacji. Wszyscy wiedzą lepiej od Ciebie jak wychowywać, ubierać, ile dzieci mieć i jak powinny się rozwijać. Nawet rząd jest tą kwestią mocno zaaferowany, a swoją cegiełkę dokłada też kościół. Bo w tym kraju MUSISZ mieć dzieci, które wychowasz wg konkretnych reguł. Ale co w przypadku, gdy ja nie chcę dzieci?

Wpis napisała moja czytelniczka w ramach cyklu #zwierzenia.

Posiadanie dzieci jest naturalne

W mojej rodzinie, i myślę, że także w wielu innych, nikt nie pyta człowieka, czy chce mieć dzieci. Takie pytanie po prostu nie pada. Zwyczajnie nikt nie zakłada, że odpowiedź mogłaby być przecząca. Nikt o to nie pyta, bo większości zdaje się, że to nie jest kwestia decyzji, a powinności, obowiązku, natury . Nikt nie pyta, bo posiadanie dzieci jest naturalne, niemal tak samo jak oddychanie. Człowiek przecież po to jest na świecie, żeby zostawić coś po siebie, najlepiej w postaci potomstwa. Przekazać geny, przedłużyć ród, nazwisko.

A moim zdaniem posiadanie dzieci nie powinno być czymś normalnym czy naturalnym lub nie. Nie powinno być czymś, czego oczekuje od Ciebie społeczeństwo czy ktokolwiek inny. Rodzicielstwo powinno być świadomą, poważną decyzją. Decyzją, którą człowiek podejmuje odpowiedzialnie. Bo to przecież jest zobowiązanie na całe życie.

Nikt nie pyta o posiadanie dzieci, a co więcej, nikt deklaracji o braku chęci rozmnażania nie bierze na poważnie. Jakby to była zwyczajna fanaberia, typu czerwone włosy albo rzucające się w oczy odważne cięcie. W końcu kiedyś odrosną, kolor się zmyje i trzeba będzie wrócić do standardowej fryzury. I w rozmowie z osobą, która deklaruje, że nie chce mieć dzieci, pojawia się szereg kontrargumentów. Nikt nie mówi, a raczej niewiele osób jest w stanie odpowiedzieć: to jest okej, szanuję Twoją decyzję. Raczej pojawiają się stwierdzenia, które z jednej strony mają zaświadczyć, że decyzja może się łatwo zmienić, a z drugiej wskazać wady takiej postawy.

Często można usłyszeć, że:

  • Na pewno się odmieni. Matka natura w końcu zapuka do twych drzwi, i powie: „Ileż mogę czekać? Rób dzieciaka! Szybko!”
  • Kiedy się pojawi TEN WŁAŚCIWY, to z nim na pewno dzieci będziesz chcieć.
  • Kto na starość poda szklankę wody?

Z tymi wszystkimi argumentami chcę się tutaj rozprawić.

Czy jestem hipokrytką?

Nie chcę mieć dzieci, ale wielu z moich przyjaciół i znajomych dzieci ma, i to jest okej. Ostatnio dwie moje przyjaciółki urodziły córeczki. Naprawdę mega się cieszę, że obie mają te swoje małe istotki. Cieszę się ich szczęściem. I za każdym razem nie mogę się doczekać, aż poznam nową na świecie kruszynkę. Nie boję się wziąć jej na ręce, nie przekładam spotkań z przyjaciółkami, bo dzieci są w porządku. Ale sama nie chcę tego, nie zazdroszczę przyjaciołom, nie analizuję, jak wyglądałaby moja córeczka, nie chcę mojej córeczki.

Czasem myślę, że nie powinnam się cieszyć z macierzyństwa innych, zastanawiam się wtedy, czy jestem hipokrytką?

Lubię dzieci

Kiedy słyszę o ludziach, którzy deklarują, że nie chcą mieć dzieci, często pojawiają się stwierdzenia, że te osoby nie lubią dzieci. Nie lubią przebywać w towarzystwie dzieciaków, bo je denerwują, są za głośne itp. U mnie to wygląda inaczej, bo ja dzieci lubię. Lubię i – co więcej – wiem jak się nimi zajmować. W mojej rodzinie zawsze jakieś małe osóbki były, wychowywałam się z dużo młodszym rodzeństwem ciotecznym. Umiem opiekować się dziećmi i przyznaję, że ciałkiem to lubię. Oczywiście przez ograniczony czas .Jestem tą ciocią, która bawi się z najmłodszymi i lubi spędzać z nimi czas. I czasami czuję, że tym bardziej z moim podejściem powinnam mieć potomstwo. A dodatkowo niektórzy bliscy komunikują mi to bardzo dobitnie.

I nawet ciekawy przypadek miałam w wakacje, pojechaliśmy z przyjaciółmi i ich 2,5-letnim synkiem na weekend nad morze. Obawiałam się trochę tego wyjazdu, a naprawdę było super. Młody był nawet grzeczny i fajnie się razem bawiliśmy.

Kogel-mogel

Niedawno natrafiłam na ciekawy post o filmie „Kogel-mogel” i to chyba pokazuje trochę, jak myślałam w zasadzie zawsze. Pamiętam, że oglądałam ten film i jego kontynuację „Kogel-mogel2” z rodzicami wiele razy, jako pewnie ok. 10-letnia czy nastoletnia dziewczyna. W pamięć zapadła mi szczególnie scena, kiedy Kasia mówi rodzinie, że jest w ciąży. Płacze, bo nie chce dziecka, chce iść na studia. I pamiętam, że już wtedy byłam sercem z Kasią i wiedziałam, że to, czego ona chce jest ważne. Jak najbardziej rozumiałam, że studia, a nie dziecko. Dziwiłam się szczęśliwym minom zadowolonej rodziny, która zupełnie nie rozumiała, że to nie jest szczyt marzeń i można chcieć żyć inaczej.

Nigdy nie chciałam mieć dzieci

Tak naprawdę wydaje mi się, że ja nigdy nie chciałam mieć dzieci. Nie wiem, jak to było, kiedy byłam dzieckiem, ale nie pamiętam, żebym marzyła o posiadaniu potomstwa. Kiedy jako nastolatka myślałam o swojej przyszłości, owszem, widziałam się z mężem, ale nie widziałam w wyobraźni swoich dzieci. I wydaje mi się, że zakładałam, że mogę je mieć jako coś naturalnego, ale nie było to moje marzenie czy świadomy wybór. I z biegiem lat coraz mocniej kiełkowała we mnie świadomość, że ja tych dzieci nie chcę mieć.

Bo w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz

Brak dzieci w małżeństwie jest sprawą przykrą. Tak zostałam wychowana i wiem, że to cały czas we mnie tkwi. Na tyle głęboko, że nadal, mimo że świadomie nie chce mieć dzieci, zdarza mi się postrzegać bezdzietne małżeństwa w kontekście negatywnym i zwyczajnie im współczuć. A przecież sama wiem, że może to być po prostu kwestia decyzji. Tak głęboko siedzą we mnie przekonania wpojone przez rodziców i bliskich.

Rodzicielstwo to odpowiedzialność dwóch osób, wspólnie z mężem podjęliśmy decyzję, że nie będziemy mieć potomstwa. Bardzo się z tego cieszę. To poważna decyzja i myślę, że byłoby bardzo ciężko, gdyby jedna strona bardzo chciała, a druga wcale. Szczególnie że bardzo kocham mojego męża, myślę, że to TEN JEDYNY. I mimo to, nie chcę mieć z nim dzieci. Jesteśmy szczęśliwi bez nich.

Czy to się nigdy nie zmieni?

Podjęłam poważną, odpowiedzialną decyzję. Mam 34 lata i myślę, że jej nie zmienię. W jakimś stopniu jestem świadoma większości obowiązków i odpowiedzialności spoczywającej na rodzicach. Szczególnie kwestie wychowania mnie przerażają. Im więcej czytam psychologicznych książek, tym bardziej przekonuję się, jak ogromne znaczenie w procesie formowania się psychiki młodego człowieka ma dom rodzinny. Jak istotne są takie kwestie jak postawy rodziców, sposoby rozwiązywania problemów, czy umiejętność rozmowy. Zwyczajnie boję się, jakie błędy mogłabym popełnić, a co jeśli moje dziecko nie byłoby dobrym i wartościowym człowiekiem?

Z drugiej strony biorę pod uwagę, że matka natura sobie o mnie przypomni. Nie wiem, czy to możliwe, ale w rozmowach z przyjaciółmi i znajomymi słyszałam o takich przypadkach i późnym rodzicielstwie, bo się jednak odmieniło.

Sprawa posiadania dzieci jest tak ważna, że upieranie się, gdy sercu jednak się odmieniło, nie byłoby mądre. Zakładam więc, że rzeczywiście może się odmienić. Ale to od razu nie oznacza starania się o dziecko. W moim przypadku musi się odmienić dwóm osobom, a to raczej mało prawdopodobne.

Odmieni się, gdy zdarzy się wpadka i nie będzie wyjścia

Można też powiedzieć, że przecież wiele ciąż nie jest planowanych. Ludzie „wpadają” i później okazuje się, że to wspaniała nowina, dają radę, są mega szczęśliwi. Znamy wszyscy takie przypadki, ja też. Dodatkowo czytając o instynkcie macierzyńskim i różnych kwestiach związanych z rodzicielstwem spotkałam się ze stwierdzeniem, że instynkt pojawia się dopiero w momencie zajścia w ciążę.

Jest w serialu „Przyjaciele” taka scena, kiedy Rachel robi z Phoebe i Moniką dodatkowy test, żeby mieć pewność, czy na pewno jest w ciąży. Phoebe odczytuje wynik i mówi początkowo, że jest negatywny. Rachel zaczyna płakać, i mimo że stwierdza, że to dobrze, widać jednak, że żałuje, że jednak nie jest w ciąży. Phoebe mówi prawdę, że test jest pozytywny, a pierwotnie skłamała. Zrobiła to, żeby Rachel wiedziała, jak naprawdę się z tym czuje. To pokazało, że naprawdę chciała tej ciąży.

Można powiedzieć, że ja też robiłam taką weryfikację i to tylko potwierdza mój brak chęci posiadania potomstwa. Wiem, że ta decyzja jest słuszna, bo gdy zdarzy się opóźnienie okresu, mimo stosowania antykoncepcji, jest ono stresujące i straszne. Nie cieszy mnie możliwość, że jestem w ciąży, wręcz przeciwnie. Perspektywa nieplanowanego rodzicielstwa mnie przeraża, stresuje, smuci i jak złapana w potrzask sarenka usilnie szukam ucieczki.

Boje się, że stracę coś bardzo ważnego

Tak naprawdę biorąc pod uwagę możliwe konsekwencje i utracone możliwości związane z decyzją o nieposiadaniu dzieci, najbardziej boję się, że tracę ważne doświadczenie. Tracę poznanie tej bezwarunkowej miłości, jedynej w swoim rodzaju, którą czuje tylko rodzic. I nic nie jest w stanie mi dać takiego uczucia. Nic go nie zastąpi, nic go nie odzwierciedli, żaden zamiennik mi go nie da.

Obawiam się, że tracę możliwość patrzenia, jak młody człowiek, który jest częścią mnie, się rozwija, jak kształtuje się jego osobowość, jak się uczy, jak się zmienia, jak wchodzi w dorosłość. Tracę tak wiele doświadczeń, które dane są rodzicom.

Co ze starością? Kto poda szklankę wody?

Patrząc na moją babcię, dom pełen dzieci i wnuków, myślę sobie, że to super, że jesteśmy. I co byłoby gdyby babcia, bo dziadek już nie żyje, była teraz zupełnie sama? I mimo tych myśli i świadomości, że babcia jest szczęśliwa, że nas ma, decyduję się na ryzyko samotnej starości. Z pełną odpowiedzialnością, nawet jeśli miałabym tego kiedyś żałować.

Rodzicielstwo z katastrofą klimatyczną w tle

Nie jestem freakiem ochrony środowiska, ale temat zdrowia naszej planety bardzo mnie interesuje. Obawiam się, że jeśli nic z tym nie zrobimy, a na razie robimy niewiele, katastrofa klimatyczna się zdarzy, może nawet prędzej niż myślimy. I naprawdę nie chce zostawiać mojego dziecka na takie doświadczenie, a raczej na taką śmierć.

Chyba nie zaliczam się do grupy antynatalistów klimatycznych, bo groźba katastrofy klimatycznej nie jest jedynym powodem tego, że nie zdecydowałam się na dzieci, ale także ma wpływ na moją decyzję. Nie chcę, żeby moje dziecko żyło na nieprzyjaznej planecie, pełnej trujących gazów, nie chcę, by dotykały je niespotykane katastrofy, powodzie czy trzęsienia ziemi na niespotykaną dotąd skalę. Nie chcę, by bało się o swoje życie, nie chcę, by nie miało co jeść. Nie chcę dla niego takiej przyszłości. Nie chcę takiej przyszłości dla nikogo.

Co na to bliscy?

Nikt z rodziny mnie nie pytał, czy chcę mieć dzieci. Oczywiście czasem ktoś standardowo musi zapytać kiedy i stwierdzić, że na mnie czas. Ech, to chyba standard w większości rodzin. Dodatkowo nawet jeśli już wyjdzie na światło dzienne moja decyzja, bliscy nie potrafią o tym rozmawiać. Co dobitnie pokazuje przykład mojej mamy.

Mama jest aktywną użytkowniczką Facebooka. Zobaczyła kiedyś przy jakimś poście mój komentarz z informacją o decyzji nieposiadania dzieci. I może dobrze się stało, bo dzięki temu ma świadomość mojej decyzji? Chociaż na pewno nie do końca tę kwestię do siebie dopuszcza. Po tym jak to przeczytała, zadzwoniła do mnie i powiedziała, że ją bardzo zmartwiłam i mam tak nie pisać, bo ona chce mieć jeszcze jakieś wnuki. Dodam tylko, że już jedną wnuczkę ma, na szczęście, inaczej nie dałaby mi chyba spokoju.

I najbardziej zaskakuje mnie oczywiście, nie to, że jest zawiedziona, ale to, że uważa, że jeśli przestanę o tym pisać, to że chyba przestanę tak myśleć. Nie chciała ze mną porozmawiać, zrozumieć tej decyzji, wysłuchać argumentów. Ale w ogóle bez względu na nie, powinna zaakceptować mój wybór. To też dziwne, bo wcześniej wydawało mi się, że dawała do zrozumienia podczas różnych naszych rozmów, że nieważne, czy będziemy mieć dzieci, czy nie, to decyzja moja i męża. Ta weryfikacja pokazała, że wcale tak nie myśli. I teraz mama oczywiście cały czas ze mną o tym nie porozmawiała, ale w rzucanych w moją stronę aluzjach i docinkach widzę, że jest zwyczajnie zła, urażona i zawiedziona.

Tak, jestem pewna – nie chcę dziecka

Posiadanie dzieci to poważna sprawa. Wybór czy je mieć, czy nie, to decyzja, którą każdy powinien podjąć w zgodzie ze sobą. To sprawa bardzo intymna i zachęcam do zastanowienia się dwa razy, zanim zapytasz kogoś kiedy w końcu dziecko, bo latka lecą, a może drugie, a teraz braciszek by się przydał. Abstrahując od levelu intymności takiego pytania, może się okazać, że to zwyczajnie sprawi komuś ból. Ból, bo co jeśli ten ktoś bardzo chce mieć dzieci, a mimo usilnych starań nie wychodzi albo właśnie stracił ciążę. Zachęcam zatem do rozmów na takie tematy tylko z naprawdę bliskimi osobami i tylko jeśli będzie wyraźna chęć z drugiej strony.

I proszę, po prostu zaakceptuj decyzję, jeśli nieposiadanie dzieci wybiera Twój bliski. Nie próbuj przekonywać, że bąbelek to największe szczęście i osoba, z którą rozmawiasz, po prostu musi go sobie zrobić. Akceptuj. Odpowiedz na wszelkie pytania, doradź jeśli ktoś pyta Cię o radę. Ale jeśli tylko informuje o swojej decyzji, zaakceptuj ją, wspieraj. Nie próbuj przytaczać kolejnych argumentów, dlaczego nie ma racji. Proszę -dla tej osoby i relacji, która Was łączy. Akceptuj.

Eve Ka

.

Zwolnili mnie z pracy po macierzyńskim #zwierzenia

0

Dużo mówi się o tym, że prawo chroni wracające do pracy mamy. Przepisy teoretycznie są po naszej stronie i jeśli pracodawca nie wskaże konkretnego powodu, to właściwie nie może nas zwolnić. Tym bardziej, jeśli karmimy piersią i pracujemy na 7/8 etatu. W praktyce nie zawsze wygląda to jednak kolorowo. Dzisiaj opowiem Ci historię Karoliny, której pracodawca wręczył wypowiedzenie po powrocie z macierzyńskiego.

Powrót do pracy po macierzyńskim

Powrót do pracy po urlopie macierzyńskim, dla większości z nas, wcale nie jest łatwy. Po pierwsze – musisz rozstać się ze swoim dzieckiem. Po drugie – obawiasz się, czy dasz sobie radę z pracą i wszystkimi obowiązkami. Często pojawia się też mieszanka radości i obaw. Z jednej strony chcesz wyrwać się już od pieluch, z drugiej jednak cholernie się boisz.

Nie jestem prawnikiem i nie znam się na prawie pracy, ale z tego co wiem, teoretycznie wcale nie tak łatwo jest zwolnić świeżo upieczoną mamę. Są przepisy, które chronią etat po macierzyńskim, ale praktyka okazuje się jednak bardziej brutalna. Taką historią podzieliła się ze mną Karolina.

Musiałam wrócić do pracy

Pamiętam to uczucie, gdy zbliżał się mój pierwszy dzień w pracy po długiej przerwie związanej z urodzeniem dzieci. Przed pierwszą ciążą pracowałam prawie do końca, potem poród i macierzyński. Po 1,5 roku kolejne dziecko i kolejny rok przerwy. Nieubłaganie zbliżał się jednak moment, w którym musiałam wrócić do pracy.

Mąż zarabiał całkiem nieźle, ale dwójka dzieci i kredyt na dom bardzo obciążały nasz budżet. Nie mogliśmy skończyć remontu, nie było nas stać na wakacje, a bywały też miesiące, że ledwo starczało do pierwszego. Oczywiście, nie żyliśmy w skrajnej biedzie, ale dodatkowa pensja pozwoliłaby nam odetchnąć. Nawet, jeśli mieliśmy opłacić przedszkole i żłobek.

Ktoś może powiedzieć, że skoro wystarczyło na rzeczy pierwszej potrzeby, to nie ma co marudzić. Ja jednak chciałam od życia więcej. Marzył mi się też wyjazd do Włoch, na który nigdy nie było nas stać. Z drugiej strony potrzebowałam też wyrwać się z domu, spędzić więcej czasu z dorosłymi. Mąż był ciągle w delegacjach, dzięki temu zarabiał nieco więcej.

Przygotowania do powrotu

W końcu zadzwoniłam do pracy, umówiłam się na spotkanie i ustaliliśmy szczegóły powrotu do pracy. Mimo obaw, cieszyłam się, że “wracam do gry”. Brakowało mi już biurowych rozmów, obowiązków innych niż gotowanie zupek i mycie garów. Bardzo lubiłam swoją pracę, chciałam wrócić. Może nie była to wymarzona firma i przed dziećmi chciałam zmienić miejsce, ale lepsze to, niż nic. Najważniejsze, że miałam gdzie wracać.

Nie było mnie stać na super ciuchy, ale rozciągnięte dresy to nienajlepszy pomysł w biurowym otoczeniu. Wzięłam 300 zł, zostawiłam męża z dziećmi i ruszyłam na szoping po lumpeksach. Kilka godzin później byłam już szczęśliwą posiadaczką nowej garderoby. Kupiłam też nowy puder i podkład w drogerii, bo przez kilka ostatnich lat używałam jedynie tuszu.

Przez miesiąc przygotowałam swoją głowę i ciało na powrót do pracy. Pamiętam doskonale to uczucie, gdy odstawiłam dzieci do przedszkola i wsiadłam w samochód. W drodze dostałam SMSa od przyjaciółki, że trzyma kciuki.

Powrót do pracy po macierzyńskim

Odetchnęłam, gdy przekroczyłam próg biura. Może to dziwne, ale poczułam się tak, jakby nie było żadnej przerwy. To takie cudowne uczucie, gdy czujesz, że jesteś na swoim miejscu! Radość trwała jedynie 2 godziny, potem szef wezwał mnie do swojego gabinetu. Godzinę później pakowałam rzeczy do pudełka i wyłam w słuchawkę, rozmawiając z przyjaciółką, która rano życzyła mi powodzenia.

Tak, zwolnili mnie. W pierwszym dniu po powrocie… Szef wręczył mi wypowiedzenie i zaproponował, że jeśli zgodzę się na porozumienie stron, to da mi 3-miesięczną pensję. Co miałam zrobić? Podkuliłam ogon, podpisałam co trzeba i już. Koniec marzeń i planów.

Pojechałam do przyjaciółki. Było lato, siedziałyśmy na tarasie, a ja wyłam. Nie wiedziałam, co teraz będzie. Za 3 miesiące skończy się kasa, a kredyt i przedszkole same się nie opłacą. Obawiałam się też, że nie znajdę szybko kolejnego etatu po takiej przerwie.

Pamiętam słowa Kaśki: “Zobaczysz, wszystko będzie dobrze! Jeszcze im za to podziękujesz!”. No i miała rację. Jak zawsze.

Oni mnie zwolnili, a ja im dziękuję

Od tamtej historii minęło niecałe 5 lat, a ja jestem teraz w zupełnie innym miejscu. Po kilku miesiącach od zwolnienia dostałam pracę w dużej firmie. Najpierw miał być to tylko kontrakt na kilka miesięcy, ale okazało się, że daję radę i zostaję. Awansowałam 3 razy, dobrze zarabiam i schudłam. Dziwnie to zabrzmi, ale to trudne doświadczenie dało mi potężnego kopa w dupę i zmotywowało do działania. Uwierzyłam, że jestem coś warta.

Obecnie pracuję z domu – godzinami rozmawiam z szefem po angielsku, robię ogromne raporty i analizy, siedząc w swoim salonie. Dzięki temu łączę pracę zawodową z macierzyństwem i obowiązkami domowymi. O dziwo, ta pandemia pozwoliła mi nieco zwolnić. Owszem, pracuję pewnie więcej, ale mogę wyskoczyć po córkę, gdy kończy lekcje o 11.30. Generalnie czuję, że wszystko się jakoś układa. I tak – byłam we Włoszech… 3 razy! Doceniają mnie tutaj, a ja mogę się rozwijać i nie mam poczucia, że coś mnie omija.

Zwolnili mnie z pracy po macierzyńskim i zajebiście im za to dziękuję. Serio! Gdyby nie to zwolnienie, to pewnie nadal siedziałabym na rozklekotanym krześle w firmie, w której mnie nie doceniali. A potem goniłabym z wywieszonym jęzorem po dzieci, aby tylko zdążyć przed zamknięciem szkoły i przedszkola. Popłakałam, przecierpiałam i doszłam do miejsca, w którym czuję się szczęśliwa. Kilka lat temu ktoś zdecydował za mnie, dzisiaj ja decyduję o sobie. Fajnie mi z tym, wiesz?

#zwierzenia to nowy cykl na blogu – wspólnie z czytelniczkami opowiadamy prawdziwe historie. Jeśli chcesz podzielić się swoją, napisz do mnie: magda@magdapisze.pl

.

A Ty, łapiesz się czasami na efekt utopionych kosztów?

0

Zastanawiałaś się kiedyś, ile jesteś w stanie poświęcić, aby poczekać na sukces? Myślę o takiej sytuacji, gdy inwestujesz czas, energię lub pieniądze, ale nic z tego nie wychodzi. Mimo tego brniesz w to dalej, czekając, aż w końcu odrobisz stratę. Zaraz dokładnie wyjaśnię o co mi właściwie chodzi i czym jest efekt utopionych kosztów.

Zaczniemy od konkretnej dawki teorii, następnie przejdziemy do przykładów. Jeśli wolisz od razu przykłady – kliknij w Spisie treści “Wszyscy łapiemy się na efekt utopionych kosztów”.

Czym jest ekonomia behawioralna?

Aby przejść do pojęcia, które nazywamy efektem utopionych kosztów, warto najpierw wyjść od tego, skąd się właściwie owo pojęcie wzięło. Mamy tu do czynienia z elementem tzw. ekonomii behawioralnej. To taka dziedzina nauki, w której założenia ekonomii weryfikuje się wynikami badań socjologicznych i psychologicznych.

W skrócie – ekonomia behawioralna jest połączeniem ekonomii i psychologii. Rozwijając temat – nauka ta bada wpływ czynników psychologicznych, społecznych, a także poznawczych i emocjonalnych, na podejmowanie decyzji gospodarczych i ich konsekwencje.

Klasyczna ekonomia opiera się na racjonalnych wyborach i modelach ekonometrycznych. Okazuje się jednak, że nie wszystko, co przyjmie papier, jest w stanie ogarnąć nasz umysł. Tu właśnie pojawia się rola psychologii, która bazuje na badaniach empirycznych, czyli potocznie mówiąc – eksperymentach na ludziach. Analiza, którą stosuje się w ekonomii behawioralnej, polega na wyszukaniu odstępstw od założeń teoretycznych w realnych, rzeczywistych zachowaniach ludzi.

Efekt utopionych kosztów

Ok, skoro znamy już źródło pochodzenia, przejdźmy do meritum. Czym w takim razie jest efekt utopionych kosztów? Tu pozwolę sobie zacytować słowa z książki prof. Zielonki.

Im więcej pieniędzy, energii i czasu poświęcamy bezskutecznym próbom realizacji projektu, który przynosi straty, tym trudniej się z niego wycofać, nawet wtedy, gdy szanse jego powodzenia są znikome. Jesteśmy wówczas w stanie ponieść duże ryzyko, aby mieć szansę na odrobienie straty.

P. Zielonka, Punkt odniesienia, 2021, s. 37

Chodzi, więc o to, że brniemy w coś, co pochłania mnóstwo czasu, energii lub pieniędzy, a na horyzoncie nie widać nadziei na realizację planu. W takiej sytuacji staramy się odzyskać to, co wcześniej straciliśmy.

Wg zasad ekonomii powinniśmy odpuścić – koszty są przecież wyższe niż ewentualny zysk. Człowiek nie zawsze poddaje się jednak teorii, łamiąc wszelkie schematy. Liczy, że jeszcze się uda, że musi, powinien, że takie są wobec niego wymagania. Bo przecież poniesione koszty są tak wysokie, że w sumie nie ma sensu się już teraz wycofywać…

Wszyscy łapiemy się na efekt utopionych kosztów

Jeśli zastanawiasz się, jak właściwie wygląda efekt utopionych kosztów w praktyce, poniżej znajdziesz kilka przykładów. Wszystkie z nich wiąże fakt, że ekonomista od razu zauważy brak racjonalnego powodu kontynuowania działania, ponieważ koszty są znacznie wyższe niż zysk. Serce podpowiada jednak, że wciąż jest szansa na odrobienie strat.

Trwanie w związku bez przyszłości

Wyobraź sobie, że Kasia ma 30 lat, a od prawie 5 lat jest w związku. Teoretycznie brzmi całkiem poważnie, ale totalnie im się nie układa. Nadają na zupełnie innych falach, a ona nie czuje się szczęśliwa. Co więcej, bardzo chce mieć dziecko – od zawsze marzyła o trójce maluchów. Niestety, on ma to w nosie, bo “nie jest gotowy”, “chcę jeszcze pożyć” i w ogóle to “chyba nigdy nie będzie chciał mieć dziecka”. Na domiar złego związek przedkłada nad imprezy i kolegów.

Na czym polega w takim razie efekt utopionych kosztów? Kasia tkwi w beznadziejnym związku, bo przecież są ze sobą tak długo, a ona nie robi się młodsza. Może jak on się wyszumi, to mu się zmieni i wszystko się ułoży. Zainwestowała w ten związek tak dużo czasu i energii, że teraz głupio się wycofać. Co więcej, ma już 30 lat, więc pewnie i tak już nikogo nie znajdzie. Czeka, więc na cud, każdego dnia tłumacząc sobie, że gdzieś na końcu musi być przecież szczęśliwe zakończenie.

Czekanie na osobę, która spóźnia się 30 minut

Aśka umówiła się na spotkanie z potencjalnym klientem. Kilka miesięcy założyła firmę i każde nowe zlecenie jest na wagę złota. Umówili się na 16:00, ale klient się spóźnia – jest już 16:20, a jego wciąż nie ma. Dostaje jednak wiadomość, że klient stoi w korkach i nieco się spóźni. Po spotkaniu miała iść z przyjaciółką do kina, nawet kupiła już bilety. Jeśli spotkanie z klientem nie skończy się do 17:10, będzie musiała odwołać kino. Czeka, więc kolejne 20 minut, tupiąc nerwowo nóżkami, po kolejnych 10 minutach wie już, że musi zrezygnować ze spędzenia czasu z przyjaciółką.

Na czym polega w takim razie efekt utopionych kosztów? Aśka czeka już od 50 minut, kino przepadło, a ona jest coraz bardziej zdenerwowana. Skoro jednak klient ma zaraz przyjechać, powinna jeszcze trochę wytrzymać. Zainwestowała przecież tyle czasu i energii w umówienie się na to spotkanie i czekanie, że bez sensu byłoby teraz odwoływać. Kino przecież i tak przepadło, a być może klient pojawi się lada moment.

Vince tenisista

(Przykład z książki R. H. Thalera Zachowania niepoprawne (klik), s. 93)

Vince kupił karnet do halowego klubu tenisowego za 1000 dolarów. W ramach pakietu może grać w tenisa raz w tygodniu, w okresie jesienno-zimowym. Okazuje się, że po 2 wizytach dopadła go kontuzja – łokieć tenisisty, a każda gra sprawia mu niesamowity ból. Nie zatrzymuje go to jednak i przez kolejne 3 miesiące gra w tenisa mimo bólu. Postanawia zrezygnować dopiero wtedy, gdy nie może wytrzymać już bólu.

Na czym polega w takim razie efekt utopionych kosztów? Vince nie przestaje grać w tenisa, chociaż kontuzja daje mu się mocno we znaki. Przychodzi regularnie pogłębiając swój problem. Zainwestował przecież 1000 dolarów, dlatego rezygnuje dopiero wtedy, gdy ból jest nie do zniesienia. W duchu ma jednak nadzieję, że być może uda mu się jeszcze zagrać w ramach karnetu, na który wydał sporo pieniędzy.

Niewygodne, ale drogie buty

(Przykład z książki R. H. Thalera Zachowania niepoprawne (klik), s. 96)

Na wyprzedaży dostrzegasz bardzo drogie buty. Mimo tego, że obecnie są w nieco niższej cenie, wciąż nie do końca stać Cię na taki drogi zakup. Decydujesz się jednak i z radością zakładasz je następnego dnia do pracy. Niestety, buty cholernie obcierają stopy. Dajesz im odpocząć przez kilka dni, a następnie wkładasz je kolejny i kolejny, i kolejny raz – licząc, że w końcu kiedyś się rozejdą.

Na czym polega w takim razie efekt utopionych kosztów? Zapłaciłaś za buty tak dużo, że nie odpuścisz i w końcu uda się je rozchodzić. Nabawiłaś się już ciężkich otarć i pęcherzy, a chodzenie sprawia Ci ogromny ból, ale jeśli wydałaś fortunę i tak się już poświęciłaś, to przecież nie ma sensu się poddawać.

Jak radzić sobie z efektem utopionych kosztów?

Jesteśmy tylko ludźmi i nie zawsze da się wszystko wytłumaczyć i wszystkiemu zaradzić. Bardzo często zgadzamy się na utopione koszty, bo taka jest właśnie ludzka natura. Jak w takim razie radzić sobie z tym faktem? Trzeba zastanowić się, jakie znaczenie ma dla nas dana sprawa, czy jest błaha, czy wręcz przeciwnie – zaważy na naszym życiu. Należy też pomyśleć o tym, jakie są realne szanse na odniesienie sukcesu.

Można wziąć pod uwagę również słowa znanego naukowca, który powiedział kiedyś, że:

Szaleństwem jest robić to samo i spodziewać się różnych rezultatów.

Albert Einstein

Temat ten wiąże się ściśle z teorią perspektywy, o której niebawem.

Efekt Concorde’a

A teraz ciekawostka – koszty utopione zwane są też czasami efektem Concorde’a. Tak, dobrze kojarzysz – chodzi o te przepiękne, turboodrzutowe i naddźwiękowe samoloty, które były produkowane w latach 1973-1979. Mimo tego, że Concorde został okrzyknięty ikoną lotnictwa, maszyny były niezwykle drogie, a loty nimi nieopłacalne. Zainwestowano jednak tyle czasu, pieniędzy i energii w ten projekt, że twórcy nie chcieli z niego zrezygnować.

W latach 60. XX w. Brytyjczycy i Francuzi wydali aż 1,134 miliarda funtów na same prace studyjne i projekty. Co więcej, na początku lat 70. wyliczono, że wzrost cen ropy sprawi, że żaden lot Concorde’em nie będzie opłacalny. Nie przerwano jednak prac, a ostatecznie wyprodukowano 20 samolotów. Przebudzenie przyniosła dopiero katastrofa lotnicza, która miała miejsce 25 lipca 2000 r. i pochłonęła 113 ofiar. Ostatecznie Air France i British Airways wycofały Concorde’y z użycia, a ostatni lot odbył się 26 listopada 2003 roku.


.

Dziękuję, że jesteś i dajesz mi siłę!

2

Tak, chcę Ci podziękować, że tu jesteś. Dwa lata temu, z drżeniem serca, oficjalnie pokazałam tę stronę światu. I wiesz, bez Ciebie i innych czytelniczek przygoda z blogowaniem nie byłaby tak piękna, a moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Za to Ci właśnie dziękuję!

Magdapisze.pl – 14/02/2019

Pomysł bloga pojawił się w mojej głowie już dawno temu. Ba! Kiedyś kilka razy zaczynałam pisać, ale zapał nie trwał długo. Pracując w marketingu wciąż współpracowałam z blogerkami, które podziwiałam i doceniałam za to, co robią. W styczniu 2019 pracowałam z kilkoma w ramach dużego projektu i wtedy pojawiła się myśl, że może warto byłoby do tego wrócić. Tym razem tak na poważnie…

Zbiegło się to z realizacją marzenia o porzuceniu korporacji i założeniu własnej firmy. Chciałam zacząć coś zupełnie nowego, co byłoby nie tylko związane z marketingiem internetowym, ale i moją pasją. Z pisaniem. Kończyłam właśnie kurs, który miał mi pomóc w rozpoczęciu kariery copywritera, ale potrzebowałam porządnego portfolio. Blog wydawał się być idealnym rozwiązaniem. Szybko jednak zamienił się w coś więcej, niż tylko sposób na udokumentowanie umiejętności przed potencjalnymi klientami.

Przeczytaj także: JESTEM COPYWRITEREM, KOCHAM MOJĄ PRACĘ!

Połączenie pasji, rozwoju i… spełnienia!

Ten blog stał się miejscem, bez którego nie umiem żyć. Co więcej, sprawia, że wciąż się rozwijam i robię to, o czym zawsze tylko marzyłam. I tak, nieprzerwalnie wierzę, że niemożliwe jest możliwe!

Zastanawiasz się pewnie, o co mi właściwie chodzi? Ten blog sprawił, że:

  • uwierzyłam w siebie i swoje możliwości;
  • poznałam wiele wspaniałych kobiet;
  • mogę pomagać dziewczynom z całej Polski;
  • poruszam ważne tematy dające innym siłę;
  • rozwinęłam się jako copywriter;
  • tworzę zawodowo dużo ciekawych treści dla dużych marek (i nie, nie chodzi mi o kontrakty reklamowe na blogu, a działalność w ramach mojej firmy);
  • skończyłam studia podyplomowe z psychologii biznesu;
  • doradzam biznesowo małym firmom;
  • mam ochotę rozwijać się dalej w kierunku psychologii i kto wie, może kiedyś nawet rozpocznę takie studia;
  • dostałam szansę bycia dziennikarką w dużej redakcji;
  • czuję się silna, wystarczająco dobra i doceniona.

Niby to tylko jakiś niewielki, mało znaczący blog, ale dla mnie to miejsce, które zmieniło moje życie. Pozwoliło mi realizować marzenia, przekraczać granice i wspierać inne kobiety.

Dziękuję, że tu jesteś i czytasz ten wpis

Dlatego właśnie z całego serca dziękuję, że tu jesteś i czytasz ten wpis. Dajesz mi siłę, by każdego dnia rozwijać się, tworzyć i działać. Bez czytelniczek to wszystko nie miałoby tak wielkiego sensu!

Dziękuję za:

  • tysiące wejść na moją stronę;
  • wiadomości i rozmowy;
  • lajki i serduszka na FB;
  • obecność podczas poniedziałkowych spotkań przy kawie;
  • komentarze pod artykułami;
  • słowa wsparcia, gdy jest mi trudno;
  • wspólne żarty i wspólne łzy.

Dziękuję po prostu, że tu jesteś. Bez względu na to, czy aktywnie mnie wspierasz, czy po prostu czytasz od czasu do czasu to, co napisałam. Uwierz też, że każde wejście na bloga, każda wiadomość i każda reakcja pod postem na FB wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Czuję wtedy taką kobiecą solidarność, której często brakuje w tym zaganianym świecie.

Na koniec po raz kolejny chcę powtórzyć, że cholernie

dziękuję Ci za siłę, którą mi dajesz.

Chcę też podziękować Nieperfekcyjnej Mamie, czyli Ani Dydzik, która dała mi porządnego, motywacyjnego kopa. Blogerce, która bez zazdrości pomogła mi wejść w świat, który zmienił moje życie.

.

Protest mediów – przeciwko czemu właściwie protestują?

0

O co właściwie chodzi w tym całym proteście mediów? A no o pieniądze oczywiście. I to tylko na pozór są pieniądze dużych koncernów… Zapłaci nie tylko TVN i Polsat, ale również mniejsze, lokalne stacje. No i jeszcze jedno – mianem „media” określa się nie tylko telewizję. Nie wspominając już o tym, że ostatecznie i tak ten koszt wyjmą z naszych kieszeni.

Media to nie tylko TVN i Polsat

Większość z nas słysząc słowo „media” przed oczkami ma telewizję. Nie jest to jednak jedyny środek masowego przekazu, to także prasa, radio, czy Internet. Sprawdźmy, co na ten temat mówi definicja z encyklopedii PWN:

środki masowego przekazu, mass media, media masowe, środki masowego komunikowania, urządzenia i instytucje, za pomocą których przesyłane są treści do bardzo licznej i zróżnicowanej publiczności; prasa, radio, telewizja, także film (kino), książki (popularne), nagrania muzyczne (płyty, kasety) oraz tzw. nowe media: magnetowid, odtwarzacz DVD, nagrania filmowe (kasety, DVD), telegazeta, telewizja satelitarna, kablowa, gry komputerowe, Internet (komputer).

Encyklopedia PWN

Na co pójdzie podatek od reklam?

Media publiczne podają, że duże koncerny nie chcą płacić na zdrowie, kulturę i zabytki. W świat niesie się też informacja, że zapłacą wszyscy – TVP też. No spoko, ja też bym płaciła, gdyby kasa wracała na moje konto. Cashback trochę taki, prawda? Na co w takim razie pójdzie konkretnie podatek od reklam?

  • 50 proc. na Narodowy Fundusz Zdrowia
  • 35 proc. na Fundusz wsparcia Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Obszarze Mediów
  • 15 proc. na Narodowy Fundusz Ochrony Zabytków

W budżecie mamy 2 mld złotych na wsparcie TVP, ale nie mamy na zdrowie, kulturę i zabytki. Eksperci szacują, że wpływ ze „składki” w 2022 r. wyniesie około 800 mln zł. W takim razie pieniądze te trzeba znaleźć. A gdzie ich szukać? A no podobno w dużych koncernach, zagranicznym kapitale i tym całym zgniłym zachodzie. Czy oby na pewno tak jest?

Kto zapłaci podatek od reklam?

No…. media. Jakkolwiek je nazwiemy, to one mają ponosić koszty! Ale czy tak właśnie będzie? Jeśli TVN będzie musiało oddać część zysku, podniesie koszt reklam. Wtedy reklamujące się tam firmy zapłacą więcej, a co za tym idzie – one też będą musiały szukać dodatkowej kasy. Gdzie ją znaleźć? Można poszukać w… kieszeniach konsumenta. Jeśli doliczy się odpowiedni koszt dodatkowy, wtedy znajdzie się kasa na reklamę i podwyżkę dla TVNu. I tak kółko się zamyka, a rząd znajduje dodatkowe pieniądze na finansowanie swojej propagandy. Wróć! Kultury, sztuki i zabytków. No i zdrowia, chociaż przy 2mld na TVP to i tak będzie niewiele.

Jeśli nie oglądasz telewizji, nie nucisz piosenki z radia jadąc samochodem, nie używasz FB, nie czytasz lokalnej prasy i kolorowych magazynów, nie wchodzisz na strony portali internetowych i w ogóle odcięta jesteś od świata… i tak zapłacisz. Bo na zakupy chyba chodzisz, prawda? Zapomniałabym też o kinie! Tam też dorzuć kilka złotych do biletu.

Pan płaci, Pani płaci… podatek bankowy

Nie przekonuje Cię to? A pamiętasz może podatek bankowy (podatek w Polsce obciążający aktywa wybranych instytucji finansowych, Wikipedia)? No, to wpływy z niego trafiają do budżetu państwa, ale czy płacą za to banki? Noo, nie. Pan płaci, pani płaci – wszyscy płacimy! Płacimy za karty, wypłaty z bankomatów i inne bardziej ukryte transakcje. Wcześniej większość z nich kosztowało przysłowiowe ZERO, teraz spróbuj wypłacić tysiaka w obcym bankomacie…

Podatek od reklam – ile wynosi?

Z tym podatkiem to jest tak, że nie chodzi wyłącznie o to, gdzie pokazywana będzie reklama, ale jaki dochód przyniesie. Jeśli wydawnictwo, stacja lokalnego radia lub strona internetowa przyniesie więcej niż 1 mln zysku rocznie z reklamy, wtedy należy się danina. Czyli maksymalnie 15 proc. Dużo, czy mało? Dla TVNu pewnie niewiele, dla lokalnej gazety – ogromnie dużo.

  • prasa – 2 proc. jeśli przychód nie przekroczy 30 mln i 6 proc. powyżej tego progu oraz 4 i 12 dla towarów kwalifikowanych;
  • media inne niż prasa – 7,5 proc. do 50 mln i 10 proc. powyżej, a także 10 i 15 proc. dla towarów kwalifikowanych.

Czym są towary kwalifikowane w podatku od mediów? To produkty lecznicze, suplementy diety, wyroby medyczne i napoje słodzone.

Różnice wynikają z innych stawek podatku, dlatego najwięcej zapłaci radio, telewizja, kino i outdoor. W artykule Gazety Prawnej znalazłam takie wyliczenia:

  • Radio, telewizja, kino i outdoor  – 7,5 proc. od 50 mln i 10 proc. powyżej;
  • Prasa – 2 proc. do 30 mln i 6 proc. powyżej;
  • Internet – wszystkie firmy, których obrót globalny przekracza ok. 3,4 mld zł, z czego z reklamy online w PL 22,5 mln zł, zapłacą stałą stawkę 5 proc.

Dlaczego hasło “media bez wyboru”?

A no dlatego, że te mniej dofinansowane będą mogły kręcić z przychodami, brać mniej reklam lub po prostu się zamknąć. I pewnie wiele firm mediowych tak właśnie skończy. Ograniczy to ilość takich podmiotów i zmniejszy ostatecznie nasz wybór stacji, gazety, radia lub strony internetowej. Jeśli oglądasz TVP, możesz spać spokojnie – oni mają świetne źródło finansowania!

Skracając – jak większość zbankrutuje to nie będziesz miała w czym wybierać, ale będziesz mogła oglądać Wiadomości.

Kobiety i media – kto następny?

Od wielu miesięcy słyszy się o kolejnych strajkujących grupach społecznych i zawodowych. Najszerszym echem odbił się Protest Kobiet, które tak po ludzku nie wytrzymały. Można to podsumować moim ulubionych hasłem z protestu: „Trzeba było nas nie wkurwiać!”. Przyszedł czas na media, a te mają sporą siłę rażenia. Swoją drogą powinni wyłączyć też kanały z bajkami, wtedy dopiero daliby popalić polskim rodzinom!

Byli nauczyciele, rezydenci, rolnicy i jeszcze milion innych grup, które wymieniać można długo. O pandemii pozwolę sobie nie wspominać, bo samo słowo „pandemia” burzy krew u właścicieli większości firm w Polsce.

Nie wiem, kto następny, ale czy to właściwie ma jakieś znaczenie?

.